poniedziałek, 31 lipca 2017

11. Czy zasługuję choć na odrobinę szcęścia?

Nie rozumiem. Co się właśnie przed chwilą stało? Co się do cholery stało! Dlaczego leżę przywiązana do szpitalnego łóżka? Dlaczego nie jestem przy Alexisie? "Gdzie ja jestem?!" wrzasnęłam na kobietę stojącą tuż obok. Ta spojrzała na mnie z przerażeniem i szybkim krokiem wyszła z mojego pokoju zamykając go na klucz. Zimny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. Jeśli to jest to miejsce, o którym myślę... nie nie nie. To nie może być kurwa prawda! Czy moi 'rodzice' dokonali tego czego się tak bardzo bałam? I w jaki sposób mnie wybudzono?! Przecież... przecież ja nie mogę tu być... Alexis! Nie nie nie.... to nie może być prawda. Do oczu napłynęły mi łzy. To okropne. Dopiero co go odzyskałam i już mi go odebrano. Dlaczego?! Czy ja nie zasługuję nawet na odrobinę szczęścia?
Moje użalanie nad sobą przerwało głośne skrzypienie ciężkich metalowych drzwi od tego pokoju. Do pomieszczenia wszedł dość młody mężczyzna. Miał na sobie biały fartuch lekarski z wystającym długopisem z kieszeni. W ręce trzymał niebieską podkładkę z przyczepionym plikiem kartek. Zapewne były to dokumenty dotyczące mojego stanu. "Witaj Christin. Nazywam się Nate Thomson. Jestem twoim lekarzem prowadzącym.". Miał drętwy, nieprzyjemny głos. Już wiem, że z tym człowiekiem nie przeżyję żadnych dobrych chwil... "Czy ja jestem... w psychiatryku?" spytałam niepewnie bo dalej nie była w stanie w to uwierzyć. Doktor uśmiechnął się, pokiwał głową i dodał "Tak, jest to ośrodek pomocy młodym niezrównoważonym z problemami psychicznymi". Zamknęłam oczy. Miałam nadzieję, że to w jakiś sposób powstrzyma łzy, które nagle zaczęły cisnąć się do moich oczu. "NIE!" mój wrzask wypełnił cały pokój. Zaczęłam szarpać nadgarstkami. Dlaczego wszystko zawsze się pierdoli? Spokojnie. Zamknij się w sobie. Nie pozwól mu się do siebie zbliżyć. Pamiętasz? Wystarczy, że zaśniesz. Sen. On wszystko zmieni. Zobaczysz Alexisa, rodziców. Ale panika, która we mnie narastała w magiczny sposób odciągała mnie od snu. Stop! Rosalie! Musisz się skupić. Ale tak się boję. Może to przez leki? Może mi coś podali? Z przerażeniem otwarłam oczy, ale w pokoju nikogo już nie było. Przez chwilę ogarnęła mnie myśl, że to może Ludzie Szkła mnie porwali i nie pozwalają mi zasnąć bym nie połączyła się z ich światem. Ale szybko odgoniłam tą myśl. Jestem na Ziemi. Rodzice wysłali mnie do pierdolonego psychiatryka. W końcu się im udało. Dopięli swego. Kurwa! Cały mój opór poszedł się jebać. Już nie muszą się mną zajmować, martwić co tym razem odwalę. Ilu ludzi jeszcze przerażę. Ale dlaczego teraz? To jest najgorszy moment, w którym mogli to zrobić. Skup się Rosalie! Musisz się uspokoić. Zamknęłam oczy i próbowałam uspokoić oddech. Pierwszy raz od dawna chciałabym zasnąć. Zemdleć. Stracić przytomność i dać się ponieść w kierunku równoległego świata, o którym dowiedziałam się parę dni temu. Szczerze powiedziawszy wolę być tam niż tu. Tam czuję się potrzebna i ktoś się o mnie martwi w odpowiedni sposób. Stop. Przestań myśleć choć na chwilę.
Niestety mimo wielu prób uspokojenia oddechu moje tętno nie spadało. Nie potrafiłam się uspokoić. "Cholera" zaklęłam na głos. Wszystko mnie denerwowało. Białe ściany, skórzane pasy, którymi były przymocowane moje dłonie do zimnej metalowej ramy łóżka, ostre i oślepiające światło. Brakowało mi połączenia z tamtym światem. Chociażby nawet uczucie ognia w żyłach... no nieźle. Psychiatryk robi ze mnie sadystkę. Zaczynam myśleć, że tortury ludzi szkła są lepsze niż to miejsce. Moim marzeniem jest to by Alexis i mój strażnik wpadli do tego pokoju i mnie stąd zabrali. Gdzie oni są? Czy żyją? Czy w moim świecie trwają walki? Kto w tym momencie przegrywa? I najgorsze pytanie... ilu ludzi już zginęło?
Moje rozmyślania po raz kolejny przerwał dźwięk otwieranych drzwi do mojego pokoju. W drzwiach pojawiła się niewysoka blondynka w białym fartuchu. yhy.. kolejna pielęgniarka. Podeszła do mnie. Była dość młoda, na szyi nosiła złoty łańcuszek, a w uszach błyskało mnóstwo kolczyków. Wyglądała na bardziej uprzejmą niż doktorek. Jednak gdy sięgnęła po moje ramię wzdrygnęłam się. Zobaczyłam, że z kieszeni wyciąga strzykawkę. Przerażona zaczęłam szybciej oddychać i nieudolnie wyrywać dłoń z jej silnego uścisku. "Zostaw mnie! Zabieraj te łapy ode mnie!" Zaczęłam wpadać w histerię. Miałam wielką ochotę schować się. Albo przynajmniej ukryć twarz w dłoniach. Skulić się w kącie pokoju tak jak to robiłam przed napadami wizji. "Uspokój się. Nic Ci nie zrobię. To tylko leki." Próbowała mnie uspokoić. Lecz ja jak spłoszone zwierzę pragnęłam się tylko schować daleko od niej i tej cholernej strzykawki. "Zostaw mnie" wyszeptałam i zaczęłam to powtarzać w kółko jak mantrę. Mój oddech był tak szybki jakbym przed chwilą przebiegła 10 km. Mam dość. Poddałam się, a ona wbiła chłodną igłę w moją cienką skórę. Trafiła w żyłę, która parę godzin temu paliła się żywym ogniem od środka. Syknęłam z bólu. Pielęgniarka spojrzała na mnie i powoli wtłoczyła bezbarwny płyn. Nie mówiąc nic odwróciła się i wyszła. A mnie powoli zaczęła ogarniać pustka. Ale nie ta, na którą czekam. To była zwykła ludzka pustka, którą czuje się gdy się jest na haju. Naćpali mnie. Ich dragi mają na celu nie pozwolić mi zasnąć. Mają spowodować otępienie. Bym nie myślała. Tak wiele bym za to dała jeszcze parę dni temu... a teraz? a teraz co?... Co ja chciałam tak właściwie powiedzieć. Rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałam. Gdzie ja jestem? Spojrzałam na swoje ręce. Dlaczego mam je przywiązane do łóżka? Co się dzieje?
Do pokoju weszła jakaś niska blondynka. Podeszła do mnie. Chciałam się jej o to wszystko zapytać, ale z moich ust wydobył się tylko niezrozumiały bełkot. Kobieta odpięła moje dłonie. "Siadaj" powiedziała wskazując na wózek inwalidzki, którego wcześniej nie zauważyłam. Rozejrzałam się niespokojnie. spróbowałam wstać, ale przed oczami pojawiły mi się mroczki, a mięśnie odmówiły posłuszeństwa. "Chyba dostałaś za dużą dawkę" stwierdziła kobieta i sama posadziła mnie na wózek. Za dużą dawkę? Ale czego?Przed oczami dalej miałam mroczki, a głowę bardzo ciężko było utrzymać w pionowej pozycji. Aż w końcu się poddałam i pozwoliłam jej swobodnie opaść na ramię. Wtedy spojrzałam na swój strój. Szpitalna koszula z papieru. Taka wiązana na plecach. Gdzie ja jestem? Coraz bardziej przerażona zaczęłam rozglądać się dookoła. Jechałyśmy ciemnym korytarzem pełnym drzwi.
"Rosalie! Trzymaj się. Wróć do nas" Usłyszałam czyjś ciepły głos. Rozejrzałam się dokładniej. Nie.. nikogo tu nie było. Zaraz. Ja mam na imię Christin. Ale to imię było mi jakoś dobrze znane. I ten głos. Ciągle powtarzał te słowa. "Słyszy go Pani?" spróbowałam powiedzieć ale nie zabrzmiało to tak jak chciałam. Bardzo ciężko było mi się skupić na czymkolwiek. Nawet na tym głosie, który dobiegał nie wiadomo skąd. Mam wrażenie, że znam ten głos. Zamknęłam oczy żeby bardziej się skupić. I tyle pamiętam. Potem wszystko zniknęło. I nie było już nic. Ani mnie, ani głosu.

wtorek, 8 listopada 2016

Cud na końcu drogi

Cud na końcu drogi
Mimo, że słońce dopiero wstaje, Tony już od dawna jest na nogach. Przerażenie jakie czuł jeszcze dobę temu zastąpił smutek i nostalgia. Na stole obok pudełek pełnych cennych rzeczy jakie posiadał leży wymówienie i parę umów. Tak. Stracił pracę. Do tego stare długi dały o sobie znać. A raczej osoby, u których je zaciągnął. Za parę godzin to wszystko zniknie. Zostanie tylko wspomnieniem, które może wydawać się pięknym snem. Wszystko co miał właśnie stracił. Pracę, samochód, apartament. Przynajmniej nikomu już nie jest nic dłużny. Ale co teraz ma zrobić? Wieczorem ma się wynieść z mieszkania. I gdzie się później podzieje dopóki nie przyjdzie ostatnia wypłata? Wszyscy już wiedzą. Stefan już szykuje pokój u siebie w domu. Przelot samolotem ma zarezerwowany dopiero na za tydzień. Całkowity brak pomysłu na dalsze życie zamyka mu usta, zawęża horyzonty. Wstyd nie pozwoli mu wrócić na rynek. Czuje się upokorzony. A chciał dobrze. Nigdy więcej nie będzie przedstawicielem żadnej firmy. Nie ma na to siły. Tyle ile teraz przeszedł przekracza wszelkie wyobrażenia, ale z drugiej strony kochał to co robił. Czas przeszły jest tu całkowicie wskazany.
Zrezygnowany usiadł w miękkiej sofie i zamknął oczy. Po kilku sekundach uchylił lekko powieki i ujrzał budzący się dzień. Na niebie powoli rozbłyskiwały pierwsze promieni słońca. Granat nocy stopniowo zamieniał się w róże, fiolety i pomarańcze. Gdzieniegdzie puchate, białe chmurki leniwie przesuwały się we wszystkie strony zasłaniając wyblakły już księżyc i tworząc różne kształty. Jakże piękne jest niebo o tej porze dnia.
-Będzie mi tego brakowało- mruknął pod nosem i wziął się za dalsze pakowanie.
***
Od dłuższego czasu wiedziała, że z jej sercem jest coś nie tak. Ale za każdym razem odkładała wizytę u lekarza na później. Wreszcie jakieś trzy tygodnie temu, za namową siostry poszła na sesję różnych dziwnych badań. Dziś jest dzień wizyty z jej osobistym kardiologiem. Lauren nie ma pojęcia czego się spodziewać. Od godziny siedzi w poczekalni drogiej, prywatnej przychodni Samuela Treftz’a.
-Lauren Richis. – kobieta została wyrwana z zamyślenia swoim nazwiskiem.
Gabinet, do którego weszła okazał się małym pokoikiem z wielkim oknem, biurkiem i kilkoma regałami zawalonymi książkami.
- Pani Richis. Może się czegoś pani napije? – zaproponował na wstępie młody lekarz siedząc tyłem i wyglądając za okno.
-Nie dziękuję.- odpowiedziała grzecznie i usiadła na krześle po przeciwnej stronie biurka doktora Briana.
-Dobrze. To znaczy nie dobrze. Lauren. Mogę nie owijać w bawełnę? Znamy się parę lat i wiedz, że możesz mi ufać. Tylko błagam, nie rób głupstw. – po tych słowach odwrócił się przodem i ujrzał zdezorientowaną twarz blondynki. Po takim wstępie do rozmowy serce zaczęło jej mocniej bić, poczuła suchość w gardle, a całe ciało zesztywniało jakby było z betonu. Mimo to cudem odpowiedziała
-Postaram się. – jej głos był cichy, dziwnie przytłumiony i roztrzęsiony z nadmiaru emocji. Doktor Brian chwycił ją za rękę i spojrzał z bólem w jej zielone oczy.
-Lauren… Przykro mi ale został ci około miesiąc życia. – mężczyzna oczekując jakiejś reakcji patrzył na nią i zastanawiał się jakie piekło właśnie przechodzi jego pacjentka. Jednak nawet nie wie jak bardzo się myli. Nastała głucha i lekko krępująca cisza. Kobieta puściła rękę doktora i najzwyklej w świecie zaczęła się śmiać.
-Dobry dowcip. Już prawie się nabrałam. Jesteś naprawdę dobrym aktorem. A tak naprawdę co jest z moim sercem? Mam arytmię? Może za wysokie ciśnienie? Mam zażywać jakieś leki? A może to po prostu ze stresu? Brian. Powiedz coś!- przerwała widząc, że doktor wcale się nie śmieje. Opanowała się i natychmiastowo spoważniała. – Ty nie żartujesz.
-Lauren… my nie możemy już nic zrobić. Tak mi przykro.
-Ale, ale, ale… ja mam dopiero 26 lat. To nie… nie może… nie może być prawda. Nie może. Całe życie przede mną. Ja nie … O mój Boże! Nie…- Ze strachu i szoku zaczęła się jąkać, a po chwili wybuchła płaczem. Brian wstał i objął ją. Trwali tak przez dobre 20 minut póki Lauren lekko się nie uspokoiła. W głowie miała plątaninę myśli ale jedna z mich górowała nad wszystkimi: „Masz miesiąc życia”.
-Chodź. Stecy zrobi Ci herbaty. – powiedział lekaż i pomógł wstać ciągle trzęsącej się pacjentce. Na korytarzu siedziało parę osób, ale udawali, że cała ta sytuacja ich nie obchodzi. Brian otworzył drzwi od kolejnego pomieszczenia i zawołał kogoś. Do Lauren nic nie dochodziło. Wiedziała tylko, że ktoś ją trzyma i gdzieś prowadzi. Nic nie widziała, a może po prostu tak jej się zdawało. Słyszała tylko głośne i w ogóle nie rytmiczne pukanie własnego serca. Serca, które wszystko zepsuło. Nagle przeszył ją dreszcz i zasnęła. Zemdlała.
***
Było już ciemno gdy Tony wychodził ze swojego starego mieszkania z dwoma walizami na kółkach. Miał tu wszystko co mu zostało. Wszystko co potrzebuje do przeżycia. Idąc w kierunku centrum rozmyślał o powrocie w rodzinne strony do Polski. Ostatni raz był tam 8 lat temu. Jednak dalej pamiętał rodzinny Kraków. Nigdy nie myślał, że wróci tam tak szybko. Jednak najwidoczniej tak miało być. Spotka się z rodziną, w końcu nie będzie sam. Tony nagle stanął na środku zatłoczonego chodnika i zrozumiał, że nie ma dokąd iść. Nie ma gdzie spać. Za resztkę zaoszczędzonych pieniędzy będzie musiał wynająć jak najtańszy hotel. Nie będzie łatwo. I tak pogrążony we własnych myślach zaczął przechodzić przez ulicę nie rozglądając się. Pisk opon, odgłos gwałtownego hamowania i klakson nadjeżdżającego auta sprawiły, że zamarł na środku jezdni jakby skamieniały mu nogi. „To koniec!” Przerażony spojrzał prosto w twarz nadjeżdżającego kierowcy i jakby zapomniał o całym bożym świecie. Auto zatrzymało się o parę milimetrów od niego.
***
Gdy Lauren się obudziła było grubo po 16:00. Następnie długa rozmowa z lekarzem, która nie wpłynęła pozytywnie na samopoczucie kobiety. I tak jakoś się stało, że z wracała do domu w okolicach godzin 19:00. Było już ciemno. Lauren zapaliła silnik i oparła głowę o kierownicę swojego Audi. Blondynka nie chciała myśleć, nie chciała płakać, ani okazywać jakichkolwiek emocji, ale nie potrafiła powstrzymać łez. Przed oczami widziała twarz smutnego lekarza, który nieudolnie próbował ją pocieszyć. Ciągle płacząc Lauren wyjechała na ulicę i nie zwracając uwagi na ograniczenia prędkości pojechała w kierunku domu. Chciała jak najszybciej znaleźć się w swojej własnej sypialni, we własnym łóżku gdzie będzie mogła spokojnie się wypłakać w poduszkę, spokojnie przemyśleć każde słowo doktora Briana. Kobieta niby to od niechcenia spojrzała uważniej na jezdnię i zaczęła krzyczeć. Kilkadziesiąt metrów dalej stał jakiś człowiek. Nie wie dlaczego nie zaczął uciekać. Lauren wcisnęła z całych sił hamulec, a szarpnięcie spowodowało, że butelka z wodą, która leżała obok na fotelu, wyleciała w powietrze rozbijając przednią szybę i lecąc naprzód z siłą pocisku. Gdy jej samochód nieubłaganie zbliżał się do nieznajomego zamknęła oczy i zaczęła w duszy prosić Boga aby auto zdążyło się zatrzymać. I nagle stop. Pisk ustał, auto stanęło. Lauren dalej nie otwierając oczu puściła kierownicę i chwyciła się za głowę. Z jej piersi wydarł się głuchy i pojedynczy szloch. „Co jeszcze dziś się stanie źle!” Zawołała w myślach. O mało co nie zabiła tego człowieka. Wzięła kilka głębokich oddechów i powoli otworzyła drzwi samochodu. Facet stał tam gdzie jeszcze chwilę temu. Nie ruszył się ani o centymetr.
-Wszystko w porządku?- zapytała niepewnie. On tylko patrzył się na nią.- Ja bardzo przepraszam. Nic panu nie jest?
-Nie… Nie to ja przepraszam. Nie wiem co się stało. Dlaczego ja wszedłem na środek ulicy?! Ale ja jestem głupi. Mogłem spowodować wypadek. Bardzo przepraszam. Ja już pójdę…- mężczyzna wziął do ręki dwie walizki i zaczął iść w kierunku chodnika.
-Stój! To moja wina. Byłam zdekoncentrowana… mogłam cię wcześniej zobaczyć.- Lauren spojrzała na jego walizki- podwieźć Cię gdzieś? Przynajmniej tyle będę mogła zrobić żeby przeprosić.
-W sumie to potrzebuje jakiegoś taniego noclegu i szukam hotelu.
-Jest już późno. Może chcesz na tę jedną noc zatrzymać się u mnie? – tuż po chwili jak to powiedziała ugryzła się w język… Poczuła uderzenie ciepła na policzkach. „po co ja to powiedziałam!” zganiła siebie w myślach.
-Jeżeli nie stanowiłoby to jakiegoś problemu…
-No.. nie. To.. no… zapraszam?- powiedziała niepewnie wskazując na samochód z dziurą w przedniej szybie. Facet wrzucił walizki do bagażnika i sam usiadł z tyłu.
***
Jadąc w kierunku jej mieszkania panowała głucha cisza. Nie miał odwagi nawet spojrzeć w lusterku na jej oczy. Wstyd, zażenowanie i niepewność. To w tym momencie czuł Tony wychodząc z samochodu jasnowłosej. Zatrzymali się przed wysokim, szklanym budynkiem.
-20 piętro. – powiedziała podając mu jego walizki.- Tak w ogóle to jestem Lauren Richis.
-Tony Brown. – odpowiedział i wszedł do środka mijając elegancko ubranego portiera. Wszystko zdawało mu się tak znajome. Jeszcze kilka dni temu sam mógłby powiedzieć, że jest właścicielem takiego budynku. Stojąc w windzie w końcu spojrzał na Lauren. Była to niewysoka i szczupła blondynka o zielonych oczach.
-Co się tak patrzysz? – spytała lekko się czerwieniąc. Kilka lekkich zmarszczek pojawiło się na jej czole. Tony miał wrażenie jakby coś ją zdenerwowało.
-Tak po prostu. Przepraszam jeśli cię uraziłem. – stwierdził i odwrócił wzrok.
Szklana winda zatrzymała się na 20 piętrze. Pomieszczenie, w którym znalazł się Tony było duże, w nowoczesnym stylu ale puste.
-Mieszkasz sama? – spytał ponownie spoglądając w jej stronę.
-Tak. – westchnęła- Chodź. Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Za jakiś czas przyślę do ciebie Marthe z kolacją.
-Nie. Dziękuje. Nie jestem głodny.- stwierdził idąc za Lauren prosto w stronę wielkich dwuskrzydłowych drzwi. Blondynka otworzyła je i spojrzała mu w oczy.
-Dobrze. To… miłej nocy. Jutro rano mój kierowca odwiezie cię tam gdzie będziesz chciał. Dobranoc.- powiedziała i odeszła nie czekając na odpowiedź.
Zmęczony całym dniem Tony rzucił się na wielkie łoże i zasnął. Jednak po kilku godzinach obudził go jakiś dźwięk. Tak cichy, że mogłoby mu się zdawać, że słyszy go jedynie w swojej głowie. Mimo wszystko wstał i wyszedł z wielkiej sypialni. W salonie było ciemno. Jedynym źródłem światła były wielki księżyc. Tony zaczął słuchać. Dźwięk dochodził zza najbliższych drzwi. Były one stosunkowo mniejsze od tych z jego sypialni. Po cichu podszedł do nich i lekko nacisnął klamkę. W momencie gdy drzwi się otworzyły Tony od razu rozpoznał dźwięk. To płacz. Przestraszony już chciał się wycofać, ale coś mu nie pozwalało. Zajrzał do środka i zobaczył Lauren zwiniętą w kłębek z czerwonymi oczami od płaczu i z mokrą poduszką od łez. Teraz już się nie wahał. Szybko podszedł do niej i przykrył kocem leżącym obok. Następnie chciał położyć się obok niej i uspokoić, ale ona natychmiast przestała płakać. Mimo, że dalej przeszywały ją dreszcze i do oczu nadal napływały łzy, spojrzała na niego.
-Idź sobie. – powiedziała zachrypniętym głosem. –Zostaw mnie w spokoju. Proszę.- Zaskoczony cofnął się o dwa kroki w tył i spojrzał w jej oczy. Były pełne bólu i strachu. Co się stało? Lauren znowu wybuchła płaczem i zakryła głowę kocem. Zbity z tropu Tony wyszedł zamykając za sobą drzwi. Wrócił do swojego pokoju, jednak teraz tak szybko nie zasnął.
***
-Pani Richis! Mamy wywiad z Morisonem jak pani prosiła. – powiedział Zac wchodząc do jej gabinetu i kładąc na biurku plik kartek. – przejrzy pani to zanim trafi do gazety?
-Tak. Zaraz spojrzę. Zawołaj tu Shai dobrze? – spytała i upiła łyk świeżo zaparzonej kawy. Zac wyszedł i Lauren została sama. Spojrzała na zegarek. Dochodziła 13. Po chwili do pomieszczenia weszła ciemnoskóra i uśmiechnięta kobieta.
-Wzywała mnie pani?
-Tak. Przełóż spotkanie z Colinem o godzinę później i zadzwoń po mojego szofera. Ma być przed budynkiem za 5 minut.
Lauren uśmiechnęła się do siebie i zamknęła laptop. Pozbierała dokumenty do szuflady, przekręciła kluczyk, zabrała torebkę i wyszła. Na zewnątrz było dość zimno ale to jej nie przeszkadzało. Chwilę później pojawiło się czarne audi, z którego wyszedł Tom.
-Dzień dobry Pani. Przepraszam, że musiała pani czekać.
-W porządku. Do GreenTee proszę. – uśmiechnęła się i wsiadła do samochodu.
Podróż nie trwała długo. Po jakichś 10 minutach byli na miejscu. Lauren od razu zobaczyła swoją przyjaciółkę Amy stojącą przed kawiarnią.
-Hej! Dawno się nie widziałyśmy. – Uścisnęły się na powitanie i weszły razem do środka.
Usiadły przy stoliku obok okna i zamówiły coś do jedzenia i filiżankę zielonej herbaty.
-Co się stało, że zażądałaś tak pilnego spotkania? – powiedziała Amy półżartem półserio.
-Potrzebuję twojej rady.
-Zamieniam się w słuch.
-Co byś zrobiła, gdybyś poznała pewnego faceta… nie przerywaj – powiedziała widząc, że przyjaciółka już otwierała usta by wtrącić jakiś niepotrzebny komentarz.- To znaczy… co byś zrobiła gdybyś prawie spowodowała wypadek i w ramach przeprosin zaprosiła nieznajomego do domu i co byś zrobiła gdyby on zobaczył coś, czego nie chciałaś żeby widział i jeśli chciałabyś żeby został i….- Blondynka na chwilę przestała mówić i wbiła wzrok w splecione dłonie.- Nie. Zapomnij. Co ja w ogóle plotę za brednie- Lauren czuła, że robi się coraz bardziej czerwona.
-Spokojnie. Czekaj. Od początku. Co się stało?- zapytała zagubiona Amy. No i Lauren zaczęła jej opowiadać o tym jak to się stało, że poznała Tony’ego. Oczywiście nie wspomniała, że umiera.
-No i ja nie wiem co z nim zrobić. – podsumowała swoją wypowiedź.
-Powiedz, żeby sobie poszedł.
-Ale, ja go prawie przejechałam.
-I co z tego? Nie przejechałaś go, pozwoliłaś mu spać u siebie. Nie jesteś mu nic winna.
-Ale…
-Nie ma „ale”… zdaje mi się, że szukasz wymówek, żeby tylko nie wyrzucać go z domu.
-Nie prawda!- oburzyła się.
-Poza tym… nie wiesz czy już sobie nie pojechał. Pewnie nigdy już go nie zobaczysz. Problem z głowy.
-Nigdy?- wyrwało się Lauren zanim ugryzła się w język.
-Komuś tu zależy na nieznajomym- powiedziała Amy z uśmiechem na twarzy. – Przynajmniej jest przystojny?- Spytała się śmiejąc.
-Co ty w ogóle mówisz? Nie wiem czy jest przystojny. Nie obchodzi mnie to. – oburzyła się poprawiając rękaw kurtki. Miała wrażenie jakby przyjaciółka widziała wszystkie jej myśli.
-Dobra… Nie chcesz mówić to nie. Prędzej czy później i tak go poznam.
***
Parę godzin później, Lauren podjeżdżając pod Crystals Tower, zauważyła grupę ludzi stojących przed drzwiami. Po chwili błysnęło parę fleszy.
-Co się tu dzieje? –Spytała zaskoczona kierowcę.
-Paparazi. Chcą znać więcej szczegółów dotyczących wczorajszego wypadku.
-Jakim cudem to trafiło do mediów?!
-Przykro mi ale nie mam pojęcia.
Lauren znalazła ciemne okulary w bocznej kieszeni samochodu i włożyła je na oczy. Wysiadając rozbłysło milion fleszy aparatów, a przy schodach stały dwie kamery i kilku ludzi z mikrofonami. Lekko zdenerwowana przeszła obok kamer i stanęła na czubku schodów.
-Jak się pani czuje?
-Nic mi nie jest. Wczoraj nie doszło do żadnego wypadku. Wszyscy żyją.- spróbowała mówić beztroskim tonem głosu. Nie jest pewna czy jej to wyszło.
-Co tak właściwie się stało?
-Ktoś stał na środku drogi. Po prostu go nie zauważyłam.
-Kim jest mężczyzna, który po wypadku wsiadł do pani samochodu? – To pytanie spowodowało, że przez chwilę nie potrafiła nic powiedzieć. Skąd oni to wszystko wiedzą?! Lauren zastanawiała się czy powiedzieć jak bardzo jej przykro, że prawie zabiła tego człowieka czy nie lepiej udawać, że nic to dla niej nie znaczyło. Że nic się nie stało. Jakby na to spojrzeć… lepiej nie wzbudzać podejrzeń i nie tworzyć niepotrzebnych możliwości do stworzenia nowych plotek.
-Nikim. To nikt ważny. Tylko ten idiota, który stał na ulicy i prawie spowodował wypadek.
-Skoro nikt ważny, to dlaczego pani wzięła go do siebie?
-A co was to obchodzi kogo biorę do siebie?- te pytania coraz bardziej ją denerwowały.
-Ale mogła Pani go zostawić. Co panią skłoniło do wzięcia go ze sobą?
-Nie wiem. Litość? Nawet nie wiem czy chciałam go zabrać ze sobą. – kłamstwa. Coraz więcej kłamstw. Lauren źle się czuła, że tak powiedziała o Tonym. Wcale nie chciała tego mówić. Co on sobie pomyśli jeśli to zobaczy? Ze jest nieczuła i pusta.
-Spędził u pani noc. Kolejną również? To jakiś bezdomny?- tego było już za wiele!
- Czy ktoś tu z obecnych mnie śledzi?! To niedorzeczne. Czy ja nie mam prawa do chociaż odrobiny prywatności! – wybuchła i nagle poczuła, że robi jej się słabo. Dopiero teraz usłyszała jak szybko i nierówno bije jej serce. Powoli przed oczami pojawiały jej się mroczki, a w uszach słyszała tylko wysoki pisk. Potem straciła czucie w nogach i pewnie by upadła na ziemię gdyby nie portier, który stał obok. Chwycił ją w pasie i wprowadził do budynku. W windzie musiała siedzieć. Była na skraju świadomości. Nie potrafiła o niczym innym myśleć niż o tym by oddychać. Drzwi otworzyły się i portier już nie prowadził Lauren tylko wziął ją na ręce i zaniósł do jej sypialni. Położył ją na łóżku i otworzył okno.
-Co się dzieje?! –zawołał jakiś głos. Skądś go znała, ale nie potrafiła sobie przypomnieć. Zaczynała wpadać w coraz większą panikę. Dlaczego tak się stało? Czy już umiera?
-Pani Richis nagle straciła przytomność. Powinna zaraz się obudzić.
-Na pewno? Nie trzeba zadzwonić po pogotowie? – zaczął zastanawiać się zmartwiony głos, który coś jej przypominał.
-Spokojnie. Może pan z nią tu posiedzieć i poczekać aż się obudzi.
Oddech powoli się uspakajał, a serce wracało do swojego starego nierównego rytmu. Nagle jasny błysk światła przykuł uwagę Lauren. Otworzyła oczy. Okazało się, że to tylko błysk zachodzącego słońca. Uniosła głowę i zobaczyła obok siebie Tony’ego Browna.
-Ty.- powiedziała. To jego zatroskany głos słyszała chwilę temu.
-Jak się czujesz? – spytał. Lekko uniósł rękę, ale potem jakby się rozmyślił i opuścił ją z powrotem na swoje kolano.
-Lepiej. Co ty tu robisz? – spytała kaszląc.
-No… właśnie chciałem o tym z tobą porozmawiać jak wrócisz z pracy. Ale może najpierw coś zjesz? Pani Martha ugotowała pyszne spaghetti.
-Skąd znasz Marthe?- spytała zaskoczona.
-Spędziłem cały dzień z nią pomagając w wypełnianiu jej obowiązków.
-Dlaczego nie wyjechałeś?
-Nie chciałem tak bez pożegnania i podziękowania Ci. Ale jeśli bardzo ci przeszkadzam to wybacz. Mogę już iść. W sumie masz rację. Po co ja tu mam być. Jestem tylko idiotą, który prawie spowodował wypadek.
-Przestań tak mówić.
-Dlaczego? Taka jest prawda.- zaczął wstawać, ale Lauren chwyciła jego dłoń. Zaskoczony spojrzał na nią, a ona odwróciła twarz w inną stronę i szybko puściła jego rękę.
-Zostaniesz jeszcze jedną noc? – spytała najciszej jak potrafiła. Nie zastanawiała się nad tym co mówiła. Wiedziała, że nie chce być sama. Powoli zaczynała sobie przypominać słowa Amy. To prawda. Musi przyznać, że nie chce by Tony wyjeżdżał.
***
Minął tydzień odkąd Lauren poznała Tony’ego. Tego wieczoru mieli wybrać się razem na kolacje dobroczynną gdzie blondynka miała wręczać dzieciom nagrody przyznane w jakimś konkursie. Do Crystal Tower przyjechała Amy i pomagała w przygotowaniach. Przy okazji poznała Tony’ego.
-Wydaje się całkiem miły. – stwierdziła Amy wchodząc do garderoby. Gdy spojrzała na Lauren nie wierzyła własnym oczom. – Rany! Wyglądasz pięknie. Jak cię zobaczy to oszaleje.
-Kto?- spytała zakłopotana.
-Twój przyjaciel. – odpowiedziała konspiracyjnym szeptem.
-To nie jest mój przyjaciel.
-Chłopak? Jesteście już razem? – ucieszyła się szatynka.
-Nie! – oburzyła się Lauren, a na jej policzki wkradł się rumieniec. – On jest tylko moim gościem. Za kilka dni ma samolot do Polski.
-Taak… I ciebie w ogóle to nie obchodzi? Nie wierze ci. Lauren! Przejrzyj na oczy! On ci się podoba. Kto normalny pozwala obcemu spać u siebie.
-Ja. – odpowiedziała i wyszła z pomieszczenia. Na korytarzu czekał Tony ubrany w czarny garnitur. Był przystojny. Ale to tylko gość. Za kilka dni wyjeżdża. Nikt inny. Tylko gość. Tak próbowała siebie do tego przekonać.
***
Któregoś ranka Tony siedział w kuchni pijąc kawę i czytając gazetę. Drzwi od jej sypialni otworzyły się i wyszła ona. Miała na sobie piękną błękitną sukienkę.
-Dzień dobry. –przywitała go z uśmiechem.
-Cześć. Kawy? –spytał wstając.
-Tak. Chętnie.- uśmiechnęła się i usiadła na krześle obok. Tony wyciągnął filiżankę z szafki i nalał świeżej kawy.
-Słuchaj… Odmówiłem bilet na samolot. – powiedział siadając obok.
-Jak to? – zdziwiła się. Spojrzał na Lauren i zobaczył jak na czole pojawia się maleńka zmarszczka.
-Stwierdziłem, że może spędzimy trochę czasu razem… wiesz… to znaczy… pomyślałem, że świetnie by było lepiej cię poznać. – Tony przestał mówić i z napięciem czekał na jej odpowiedź. Może się mylił i Lauren wcale go nie lubi i wolałaby żeby wyjechał jak najszybciej.
-Oczywiście jeśli nie chcesz to mogę je zarezerwować z powrotem.
-Cii- uciszyła go. Tony nie miał pojęcia o czym ona może teraz myśleć. Po chwili odpowiedziała- Nie mam pojęcia co powiedzieć.- mówiąc to zaczęła nerwowo bawić się brzegiem sukienki. Patrzyła się w podłogę.
-Czyli zgadzasz się żebym został?- spytał uśmiechając się. Spróbował jakoś rozładować napiętą atmosferę. Poczuł jak ręce zaczynają mu się pocić, a serce przyspiesza.
-Tak.- powiedziała niepewnie. Spojrzała na niego po czym natychmiast spuściła głowę w dół. Tony chwycił ręką jej brodę i podniósł tak, że patrzyli sobie w oczy. Uśmiechnął się do niej i dotknął jej dłoni. Siedzieli tak i patrzyli się na siebie, a ich twarze powoli zbliżały się do siebie, gdy nagle do kuchni wszedł Tom.
-Pani Richis, samochód już czeka.- powiedział, a Lauren i Tony odskoczyli od siebie jakby przyłapano ich na czymś czego im nie było wolno.
-Dziękuję Tom. – powiedziała blondynka głośno nabierając powietrza. – Zaraz przyjdę.- stwierdziła i weszła do sypialni. Po kilku sekundach pojawiła się z powrotem z czarną torebką.
-Wrócę tak jak zwykle.- stwierdziła i unikając kontaktu wzrokowego weszła do windy. Gdy drzwi zamknęły się za nią Tony zamknął oczy i uśmiechnął się do siebie.
***
I tak, Tony mieszkał u Lauren przez kolejne dwa tygodnie. Co wieczór zabierał ją na spacery, kolacje, spotykali się z Amy albo siedzieli w domu i rozmawiali o wszystkim. Po prostu mile spędzali czas. Lauren była szczęśliwa, mimo nieubłagalnie zbliżającej się śmierci. Nawet o tym nie myślała. Ale nie myślała również, że się zakocha. W końcu sobie to uświadomiła, ale nie była na tyle odważna by mu o tym powiedzieć. On też jej tego jeszcze nie powiedział, choć próbował parę razy. Brzmi jak banalna historia miłosna, która zbliża się ku szczęśliwemu końcowi, jednak pojawił się jeden dzień, który zachwiał równowagę. Zmącił spokój, zasiał ziarno niepokoju.
Tony siedział w kuchni i kończył właśnie jeść lunch gdy w telewizji poruszona reporterka zaczęła mówić o Lauren Richi, redaktor naczelnej miesięcznika „Class&Style”. Zaskoczony mężczyzna zgłośnił telewizor.
-Jesteśmy właśnie przed miejskim szpitalem gdzie przed chwilą przywieziono Lauren Richi, redaktor naczelną znanego w całych Stanach miesięcznika „Class &Style”. Na jednym ze spotkaniu doszło do zasłabnięcia. Kobieta nie budziła się przez ponad 5 minut więc wezwano pogotowie. Nie wiemy z jakiej przyczyny doszło do zasłabnięcia. Jak wiemy to nie pierwszy raz gdy pani Richi mdleje. Co jest przyczyną tych zasłabnięć? Być może wypadek jaki miała kilka tygodni temu? Przypomnijmy co Lauren Richi mówiła o wypadku.
Obraz reporterki zniknął. Na ekranie pokazała się Lauren stojąca przed Crystals Tower.
-Jak się pani czuje?
-Nic mi nie jest. Wczoraj nie doszło do żadnego wypadku. Wszyscy żyją.
-Co tak właściwie się stało?
-Ktoś stał na środku drogi. Po prostu go nie zauważyłam.
- Kim jest mężczyzna, który po wypadku wsiadł do pani samochodu?
-Nikim. To nikt ważny. Tylko ten idiota, który stał na ulicy i prawie spowodował wypadek.
-Skoro nikt ważny, to dlaczego pani wzięła go do siebie?
-A co was to obchodzi kogo biorę do siebie?
- Ale mogła Pani go zostawić. Co panią skłoniło do wzięcia go ze sobą?
-Nie wiem. Litość? Nawet nie wiem czy chciałam go zabrać ze sobą.”
-Na oficjalnej stronie Lauren Richi na facebooku pojawiają się oskarżenia tajemniczego mężczyzny, o którym nikt nic nie wie. Dlaczego tego dnia stał na środku ulicy? Kim jest dla Lauren? Czy przez niego jej stan zdrowia się pogorszył? Wrócimy do tego tematu jak tylko będziemy mieli więcej informacji. Dla telewizji TVInfo Merry Stan.
-Idiota. Litość. Nikt ważny.- wyszeptał.
Tony nie wiedział co myśleć. Był w szoku. Po pierwsze, bo jego ukochana jest w szpitalu, po drugie… właśnie pękło mu serce. Nie rozumiał, jak po tym wszystkim ona mogła tak powiedzieć. To nie trzymało się kupy. To tak jakby wszystko co teraz przeżyli było zmyślone. Może mu się tylko zdawało, że cokolwiek ich łączy? Może w jej oczach nie widział miłości tylko litość. Litość nad biednym idiotą, który stracił pracę bo został wrobiony. Litość nad facetem, który nie ma się gdzie podziać. Tony w tym momencie nie myślał. Poszedł do sypialni i zaczął wrzucać do torby wszystkie swoje ubrania. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Zalała go fala wspomnień. Tutaj spał pierwszy raz po wypadku, którego nie było. Lauren wtedy płakała. Dalej nie dowiedział się z jakiego powodu. Może jakby przypomniał to sobie godzinę temu to by go to interesowało, ale teraz już nie. Czuł się zraniony, oszukany, upokorzony. Ostatni raz spojrzał na mieszkanie, w którym spędził ostatnie tygodnie. Nie chciał opuszczać tego miejsca, nie chciał opuszać Lauren. Ale nie widział sensu by dalej to ciągnąć. Zszedł po schodach, na dole zamówił taksówkę i po kilku minutach już jechał na lotnisko.
***
Pikanie maszyn. Nierytmiczne jak jej serce. Gdzie ona jest? Powoli uchyliła powieki. Białe ściany. Wielkie okno i metalowe łóżka. Coś jest nie tak. Lauren podniosła głowę i rozejrzała się wokół. Ku jej zaskoczeniu znajdowała się w szpitalu.
-O Boże! Dziecko! Już myślałam, że nigdy się nie obudzisz!- zawołał znany głos. Do sali weszli jej rodzice z siostrą.
-Co się stało?- spytała ciągle skołowana i lekko otumaniona lekami.
-Zasłabłaś w pracy i nie budziłaś się. Przywieziono cię tutaj. Spałaś przez godzinę. Tak bardzo się bałam!
-Jest Tony?
-Tony? Jaki Tony?- spytała jej starsza siostra Sara.
-Nikt nie zadzwonił do niego?! To on nic nie wie. Mogę telefon? – spytała Lauren, a maszyny zaczęły szybciej pikać.
-Lau. Spokojnie. Oddychaj. Nie możesz się denerwować. –tata pogładził ją po włosach.
-Muszę wam wszystkim coś powiedzieć. Ja… jestem chora. Bardzo poważnie.
-To znaczy? – spytała mama.
-Ja umrę mamo. I całkiem możliwe, że za niedługo.
-Przestań sobie żartować.
-Ja nie żartuje. Przepraszam. Nie chciałam żebyście patrzyli na mnie inaczej przez ostatni czas mojego życia. To był dobry czas. Zwłaszcza dzięki Tony’emu. Dlatego teraz chcę aby ktoś przekazał mu, że jestem w szpitalu. – Oni patrzyli na nią z niedowierzaniem. Mama wybuchła płaczem i wyszła, tata za nią, a Sara mimo, że zaczęła płakać usiadła obok siostry i chwyciła ją za rękę.
-Wszystko będzie dobrze. Pamiętaj. Wszystko będzie okay.- szeptała.
-Wiem. –szepnęła ze smutnym uśmiechem na ustach, myśląc, że za jakąś chwilę zjawi się Tony i wtedy naprawdę będzie wszystko dobrze i na swoim miejscu.
***
Szum na lotnisku nie przeszkodził Tony’emu wyczuć wibracji swojego telefonu. Spojrzał na wyświetlacz, który pokazywał znajomą twarz kobiety, z którą nie ma ochoty mieć nic wspólnego. Mimo uczuć jakie do niej żywi. Z bólem serca schował telefon do kieszeni i ruszył w kierunku bramek na lotnisku.
***
Wiadomość, że jej ukochany wyjechał nie zostawiając żadnej wiadomości dokąd, gdzie i na ile spowodowała, że Lauren wpadła w depresje. Płakała, mało jadła, nie chciała z nikim rozmawiać. Za każdym razem kiedy jej telefon dzwonił z nadzieją patrzyła na wyświetlacz i marzyła o tym by ujrzeć tam twarz ukochanego. Przez cały ten czas patrzyła za okno, albo przeglądała ich wspólne zdjęcia, wspominając chwile, w których czuła się szczęśliwa. Przypominała sobie każdą chwilę, kiedy miała ochotę go pocałować. Teraz każdy uśmiech ze wspomnień powodował, że dziura w jej sercu jaką pozostawił Tony wyjeżdżając powiększała się. Najgorsze było to, że nie miała pojęcia dlaczego. „Dlaczego?” To pytanie dręczyło ją najczęściej. Codziennie zasypiała i budziła się z nadzieją, że zobaczy go siedzącego obok. Mimo wszystko poczucie odrzucenia nie spowodowało pogorszeniu stanu zdrowia.
Tydzień później odbył się pogrzeb Lauren Richis. Było wiele osób. Jej bliskich, pracowników, czytelników. Ale nie było jego. Osoby, dzięki której jej ostatni miesiąc był cudowny i zarazem przez którego jej ostatni tydzień był koszmarem. Dzień przed śmiercią wyznała siostrze, że jest zakochana i jedynej rzeczy, której żałuje to tego, że to przyszło tak późno i że nie zdążyła mu o tym powiedzieć.
Tymczasem Tony, niczego nieświadomy, zaczynał wszystko od początku. Znalazł pracę w Polsce. Zamieszkał z bratem i odbudowywał zerwane kontakty z rodziną. Starał się zapomnieć o Lauren, jednak nie potrafił. Dlatego postanowił przynajmniej zadzwonić. Usłyszeć jej głos i przeprosić, że wyjechał tak bez pożegnania. Po kilku sygnałach w telefonie odezwał się jakiś słaby głos. Ale to nie była ona.
-Halo?
-Lauren? To ty? – spytał zaskoczony. W odpowiedzi usłyszał jak ktoś głośno wciąga powietrze.
-Cześć Tony. Nie jestem Lauren tylko Sara. Jej siostra.- odpowiedziała.
-Jest gdzieś obok ciebie? Muszę z nią porozmawiać. Przeprosić.- teraz zamiast odpowiedzi usłyszał jak dziewczyna zaczyna głośno szlochać.
-Lauren nie żyje.- powiedziała i rozłączyła się. Na początku nie zrozumiał co przed chwilą usłyszał. Po chwili otrzymał krótką wiadomość
Lauren nie żyje. Była chora.
Wczoraj odbył się pogrzeb.
Sara”
Tony z wrażenia oparł się o blat stołu. Zaparło mu dech w piersi i miał wrażenie, że się dusi. Przeszył go nieprzyjemny dreszcz, a w oczach stanęły łzy. W gardle poczuł wielką gulę. Nie był w stanie się ruszyć. Powoli uklęknął na ziemi. Schował twarz w dłoniach i bezgłośnie powtarzał jakieś słowa, całkowicie pozbawione sensu.
-Coś się stało? O matko! Antek! Dlaczego płaczesz? – to Stefan wszedł do kuchni. Antek… dawno nikt go nie nazywał jego polskim imieniem. A łzy.. tak jakoś same poleciały. Nie potrafił ich zatrzymać.
-Masz pieniądze?- spytał brata.- Muszę lecieć do Stanów. Rozumiesz? Muszę!
-Spokojnie. Najpierw powiedz co się stało.
Następnego dnia był już na lotnisku w Nowym Yorku. Łatwo złapał taksówkę i pojechał pod jej dom.
-Proszę poczekać – zwrócił się do kierowcy i wysiadł z samochodu. Na recepcji zastał tego samego portiera co za pierwszym razem. Mężczyzna spojrzał na Tony’ego i już miał coś powiedzieć, ale mu przerwał.
-Gdzie. –poleciała mu łza- Gdzie Lauren została pochowana? Wiem, że wiesz. Proszę powiedz mi.
-Na Time Stret. Tu niedaleko. Miło pana widzieć panie Brown.- Tony skinął głową na pożegnanie i wyszedł.
Cmentarz był prawie pusty. Po krótkiej chwili znalazł nagrobek z pięknie zdobionymi literami układającymi się w słowa „Tu spoczywa Lauren Richis.” Tony upadł na kolana i zaczął płakać. Gdy w miarę się uspokoił przemówił lekko zachrypniętym głosem.
-Spóźniłem się. Przepraszam, że odszedłem. Że cię zostawiłem. Miałaś racje. Jestem idiotą. Jak mogłem wyjechać. Przepraszam. Spóźniłem się. Już nigdy nie zobaczę twojej uśmiechniętej twarzy. Nie usłyszę twojego śmiechu, ani nigdy nie powiem ci jak bardzo cię kocham. Nigdy nie powiem ci jak się poczułem gdy pierwszy raz zobaczyłem twoją przerażoną twarz kiedy prawie spowodowałem wypadek. To był dzień gdy myślałem, że straciłem wszystko. Ale wiesz co Lauren? Tego samego dnia zyskałem coś o wiele ważniejszego. Ciebie.
Śpieszmy się kochać ludzi
Tak szybko odchodzą.”
~ks. Jan Twardowski



Ja to tu po prostu zostawię
Napisane dawno temu na jakiś tam konkurs
Nie wiem czy fajne... pozostawiam wam do oceny
Pozdrawiam
Lee

wtorek, 19 kwietnia 2016

10. A potem nastała ciemność

Aron spojrzał na mnie najpierw zaskoczony, ale potem uśmiechnął się i bez słowa wyjaśnienia przytulił mnie. "Kim jest Alexis!" powtórzyłam pytanie. "Spokojnie. Już mówię. Alexis... to był wspaniały chłopak. Gdy tylko zniknęłaś... on był jednym z nielicznych, którzy od razu ruszyli Ci na ratunek." odpowiedział, a z jego twarzy nie schodził uśmiech. "Kiedy zniknęłam?" spytałam i tak jakoś nie mogłam nabrać powietrza. Chwyciłam Arona za ramię i powoli osunęłam się na ziemię. "Rosie? Wszystko w porządku? Rosie? Rosie! Co się dzieje!" wołał mnie, ale ja słyszałam go jak przez mgłę. Jestem zmęczona. Za dużo tego wszystkiego. Chcę odpocząć. "Rosie! Nie odchodź. Nie teraz? Tak nie powinno być. Czy ty umierasz?" spytał... płacz. Tak. Aron płakał. A ja? Jak samolubna istota chcę odpoczywać. "A...Aro..n" nie potrafiłam z siebie wykrztusić normalnego słowa. Coś się działo nie tak. Spróbowałam odchrząknąć... poczułam ból w gardle. "Co się kurwa dzieje!" zawołałam w myślach. Nagle poczułam jakby ktoś zgniatał mi mózg i zaczęłam wrzeszczeć. Ból był ogromny. Jeszcze gorszy od ognia w żyłach. Nawet nie myślałam, że takie coś istnieje. Wtedy wreszcie jakimś cudem zrobiłam głęboki wdech i w głowie usłyszałam głosy. "Panie doktorze czy wszystko będzie dobrze?" spytał jakiś kobiecy głos. "Nie wiem, ale stan jest krytyczny! Zabieramy ją na salę operacyjną!" Co to miało być? Nagle wszystko zniknęło. Nie byłam już zmęczona, nie słyszałam głosów i nie czułam bólu. "Aron!" wrzasnęłam. Musimy szybko wszystko tu załatwić. "Aron! Dlaczego słyszałam to co działo się na Ziemi?! Ale nie tej twojej tylko od Christin! Dlaczego! Co się dzieje!" zaczęłam panikować. On podbiegł i przytulił mnie mocno i poczułam się bezpiecznie. Tak jak za pierwszym razem gdy mnie obejmował. To wszystko wydaje się jakby było bardzo dawno temu... a jak się spojrzy dokładniej okazuje się, że to było zaledwie kilka dni temu. Tak wiele się wydarzyło... Tak wiele się zmieniło... "Aron... ja chcę go znaleźć. Muszę go znaleźć." powiedziałam ocierając łzy. On tylko kiwnął głową. Westchnęłam i znowu zabrałam się za ożywianie ludzi. Zamknęłam oczy i w głowie zobaczyłam jego twarz. Miał takie piękne oczy, delikatne rysy twarzy. I kochał mnie. Dlaczego ja go nie znam? Dlaczego on wiedział kim jestem, a ja nie miałam pojęcia kim on jest. To nie sprawiedliwe. Potem oczami wyobraźni zobaczyłam jak kładzie mnie na ławce, potem drgania powietrza i on. Stojący w płomieniach. Przyłożyłam dłonie do twarzy i spróbowałam stłumić szloch. A co jeśli go nie znajdę? "Nie poddawaj się." Szepnął mi na ucho Aron. Spojrzałam na niego i lekko uśmiechnęłam się. Od tego momentu próbowałam wyłączyć wszystkie myśli i emocje. Jeśli ich nie ma pracuje się lepiej, szybciej. Nie wiem ile czasu mi zajęło uzdrawianie umarlaków, ale po jakiejś godzinie zostało tylko parę osób. A Alexisa nie znalazłam. Bałam się podejść do tych ostatnich osób. Bałam się, że go tam nie ma. Że przepadł już na zawsze. "Rosie. Musisz to zobaczyć!" zawołał machając ręką. Wstałam i na drżących nogach podeszłam tam gdzie stał mój opiekun. A to co mi pokazał nie mieściło się w mojej głowie. Poczułam uderzenie gorąca, zakręciło mi się w głowie, a potem moje serce zaczęło szybciej bić. Oddech stał się płytki i urywany, jakby ktoś walczył o najmniejszą drobinę tlenu. Nie mam pojęcia co się ze mną w tym momencie stało, ale jedno jet pewne. To wszystko przez i dzięki tym trzem osobom. "Alexis? Mama? Tata!" zawołałam i podbiegłam do trzech ciał leżących na ziemi. Ich kończyny były powyginane na wszystkie strony, a pusty wzrok przerażał. Delikatnie chwyciłam Tatę za głowę i zamknęłam oczy. po chwili poczułam jak jego skóra pod moimi palcami ogrzewa się. W żyłach znów zaczyna płynąć krew. A oczy? Znowu mają ciepły blask bijący z każdego spojrzenia. Wspomnienia zalały moją głowę. Każde wspomnienie z ojcem gdy byłam mała. Jak bawił mnie w kołysce, jak próbował ochronić przed swoim bratem, jak płakał gdy mu mnie odebrano i jak umierał na moich oczach. "Tato" szepnęłam i przytuliłam się do niego. A on mnie objął. Poczułam jak przyjemny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. To niesamowite. Nigdy nie myślałam, że spotkam swoich rodziców. Tych prawdziwych. Bo może Olavo jest moim biologicznym ojcem... nie jest godzien tego tytułu. Nienawidzę tego człowieka i żal mi go. Żal, że ma tak zepsutą duszę i zniszczony charakter. A to wszystko przez żądzę władzy, która zaślepiła go totalnie. "Rosalie" wyszeptał mój ojciec. "Już myślałem, że Cię nigdy nie zobaczę" i zaczął płakać. A ja razem z nim, bo jak mogę nie płakać gdy taka radość mnie rozpiera. Po chwili przypomniałam sobie o mamie. Natychmiast chwyciłam ją za głowę i poczułam identyczne ciepło pod opuszkami palców, a do oczu napłynęły świeże łzy. "Mamo" wyszeptałam. Jakieś magiczne ciepło rozlało się po mojej klatce piersiowej, a dłonie drżały z przejęcia. "Kochanie tęskniłam" wyszeptała mama. I tak trwaliśmy w objęciach gdy Aron chrząknął. "Wasza wysokość... myślę, że musi pan wracać do królestwa." stwierdził kłaniając się mojemu ojcu. "Aron nie wygłupiaj się. Dobrze wiesz, że teraz to moja córka jest wiele ważniejsza niż ja." Powiedział wstając i obejmując Arona. "Dobrze Cię widzieć." Powiedział i odsunął się. Pomógł wstać swojej małżonce i skinął głową. "Komu w drogę temu czas" powiedziała mama ocierając policzki z łez i uśmiechając się do mnie. Ja nabrałam powietrza dotknęłam palcami ich oczu. Zamknęłam im powieki i zniknęli. "Jeszcze się zobaczymy" szepnęłam i odwróciłam się przodem do Alexisa. Przed oczami znowu ukazało mi się wspomnienie o Nim... gdy poświęcał swoje życie.  Z łzami w oczach i drążącymi dłońmi dotknęłam jego skroni. Po raz kolejny pod palcami poczułam ciepło. Alexis powoli budził się do życia.  Gdy otworzył oczy aż zaparło mi dech... jego oczy. Są takie piękne i ciepłe.  "Część" wyszeptał i spróbował usiąść. "Hej, nie płacz" uśmiechnął się ocierając moje łzy z policzków. "Dziękuję" powiedziałam.  Na razie tylko tyle jestem w stanie mu powiedzieć.  Na jego twarzy znowu pojawił się uśmiech. Chyba był to najwspanialszy uśmiech jaki kiedykolwiek widziałam.Patrzył na mnie i się uśmiechał. A ja? Co ja mogłam zrobić? Nie potrafiłam się ruszyć, nic powiedzieć... jak nie ja kurwa... śmieszne co jeden człowiek potrafi zrobić z moją osobowością. "Powiesz coś?" spytał jednocześnie dotykając dłonią mojej skroni. Poczułam fale gorąca. Ale to nie było takie gorąco od zielonego płynu... to było coś całkiem innego. Coś czego nie czułam od dawien dawna. Spojrzałam na swoje stopy. Co się ze mną dzieje?! Po policzku zaczęła mi płynąć łza. " Ej." Powiedział, uniósł moją głowę tak abym znowu spojrzała mu w oczy i tak po prostu przytulił mnie. Przed oczami znowu zobaczyłam jak pierwszy raz zobaczyłam go na dworcu... wtedy tak bardzo się bałam. Potem jak płonął. Dla mnie. Nie znam go, a On zna mnie. I mnie kocha. Nie zasługuję na taki rodzaj miłości. "Co teraz będzie?" Spytałam bardziej siebie niż Alexisa... Jedno co wiem to to, że muszę wrócić tam na dół i zrobić porządek. "Olavo musi zapłacić za swoje postępowanie" powiedział Aron. Aż się wzdrygnęłam gdy usłyszałam jego głos. W ramionach Alexisa całkowicie zapomniałam o jego obecności. "Rosalie... musisz mnie odesłać" powiedział Alexis. "Nie!" powiedziałam i jeszcze mocniej objęłam chłopaka, który mnie uratował. Nie pozwolę, żeby znowu odszedł. Nie chcę go już więcej stracić. "Rosalie przecież zaraz się zobaczymy" powiedział całując mnie w czoło i głaskając po głowie. "Nie chcę Cię znowu stracić" powiedziałam do niego przykładając głowę do jego klatki piersiowej. Na moje policzki wskoczył gorący rumieniec. Powiedziałam to. Przyznałam się kurwa do swoich obaw i uczuć. Za dużo tu się dzieje! Zaczęłam szybciej i ciężej oddychać. Świat zaczął wirować i jedyne co było stałe to On obejmujący mnie. Pochyliłam głowę i po prostu nabierałam powietrza, a nie czułam ulgi jaką przynosi każdy oddech wypełniający płuca tlenem. To było tak jakbym oddychała ale nie nabierała powietrza! Co się kurwa dzieje... "Ja pierdole" powiedziałam i ostatkiem sił dotknęłam oczu Alexisa. Bo w ostatnim momencie przyszło mi do głowy, że skoro umrę to on zostanie tu. Na górze w tak zwanym niebie. Bez możliwości powrotu. O Aronie zapomniałam. Ale on mi wybaczy. Ale Alexisa to Ja bym sobie nie wybaczyła. On zasługuje na życie. Tak wiele dla mnie zrobił. Tak bardzo się o mnie troszczył. Z oddali słyszałam dwa różne rodzaje krzyków. Z jednej jakby jeden, przerywany szlochem, a z drugiej mnóstwo głosów bredzących coś w jakimś dziwnym nie zrozumiałym języku. Spróbowałam otworzyć oczy. Zobaczyłam zapłakanego Arona, a potem nastała ciemność.
~*~*~*~*~*~
Witam :)
Po roku nieobecności wpadam na chwilkę z nowym rozdziałem
Mam nadzieję, że fajny... że ktokolwiek pamięta...
że ktokolwiek ma jakiekolwiek chęci przeczytać to co napisałam
 Nie wiem kiedy znowu się pojawię
Rozdział dedykuję Klaudii i Black <3 Moje blogowe wsparcie duchowe
Minęło dużo czasu od naszego ostatniego kontaktu... hmmm
Dobra, miłego dnia... i życia
Do napisania wkrótce
Li
*komentujcie* :*

czwartek, 23 kwietnia 2015

9. Potęga i siła

Rosaline. Nie... To w ogóle nie mieści się w głowie. Jakim cudem. Nie potrafię już myśleć... ale dlaczego on nie ściągnął mi tej maski? Powiedział, że będzie musiał ją mieć przy sobie. Najprawdopodobniej na sobie. A więc o co chodzi? Po kilku minutach bólu i rozpadania się na kawałeczki do pomieszczenia wszedł Olavo wraz z trójką ludzi. Miał na sobie biały kombinezon, w ręce trzymał szklaną maskę. "Dobrze Rosaline... Teraz powiedz grzecznie ojcu gdzie leży maska". Ale... że co? On robi ze mnie idiotkę czy ja coś źle usłyszałam? Postanowiłam spytać się go o co mu chodzi, ale jakoś nie potrafiłam nawet ruszyć ustami. Straciłam zdolność poruszania czymkolwiek. "Powiedz mi. Gdzie  ona jest. Na pewno już ją znalazłaś. inaczej kwiaty nie zaczęły by rosnąć.... To gdzie jest?! Odpowiedz do cholery jak do ciebie mówię!" Wrzasnął. Gdy dalej nie odpowiadałam podszedł do mnie i uderzył mnie w twarz z taką siłą, że aż odleciała mi głowa w bok i uderzyłam się w kant stolika stojącego obok. Poczułam metaliczny zapach krwi. Mimo woli spojrzałam na ziemię gdzie kapały kropelki czerwonej mazi. "Gadaj!" Zawołał i wylał na moją stopę zielony płyn, który zawsze wtłaczali mi do żył. Krzyk, który wydobył się z mojego gardła brzmiał jakby nie pochodził ode mnie. Przerażona spojrzałam na swoje stopy. Nie myliłam się. Płonęły i tym razem na prawdę, a nie w żyłach. Na serio na stopach był ogień.  I to coraz wyższy. Jednak nie posuwał się wyżej.  Tylko tam gdzie Olavo wylał płyn. Spojrzałam na niego i widząc jaką przyjemność sprawia mu patrzenie na mój ból z oczu popłynęły mi toksyczne łzy wypalające małe rowki w moich policzkach. Tak. Toksyczne. Bo w moim organizmie nie ma już nic czystego. Jak można być takim człowiekiem!? Nienawidzę go. Jest psychiczny!
"Mów! Gdzie! Jest! Ta! Maska!" i pomiędzy każdym słowem wylewał na mnie coraz więcej zielonego płynu. Czyli zaraz zginę. Na prawdę. Ból jaki czułam był nie do opisania. Wiłam się na tym stole, krzyczałam, nic to jednak nie dawało. Kurwa. Kiedy on w końcu skończy! Spojrzałam mu w oczy i wtedy to się stało. Poczułam ukłucie igły (tak poczułam) w miejscu gdzie niby jest moje serce. To jeden z tych zamaskowanych ludzi. Potem wszystko zdarzyło się dziwnie... niby szybko a jednak w zwolnionym tempie. Człowiek wtłoczył płyn w moje ostatkiem sił bijące serce, następnie Olavo odepchnął go od stołu, zaczął krzyczeć, zabił tego w masce jednym pociągnięciem noża przez gardło, następnie omiotła mnie chłodna pianka powoli gasząca płomienie na ciele jednak w sercu nie zdołał mi pomóc. Z mojego gardła wydobył się ostatni krzyk bólu i rozpaczy, po czym spojrzałam na mojego walniętego ojca, który ... płakał?  No chyba nie... Na pewno nie z powodu, że umieram... Ach tak... nie dostał swojej maski. No to ma problem. W sumie jakby tak popatrzeć na wszystko z innej perspektywy... dobrze, że zginęłam. Teraz nikt nie zdobędzie maski. A skoro o ginięciu mowa... poczułam jakby uderzenie w sercu, potem usłyszałam trzask, jakby coś się we mnie rozerwało... to chyba moje zmęczone serce... a z całej klatki piersiowej, przez skórę zaczęła sączyć się krew. No.. To by było na tyle cierpienia bo potem gdy z nadzieją zamknęłam oczy wszystko zniknęło. Nie czułam bólu, zimna, ciepła. Nic. Praktycznie rzecz biorąc na tym powinna się skończyć moja opowieść. Powinnam teraz napisać co się stało po mojej śmierci, ale o to chodzi, że ja nie wiem do końca czy ja faktycznie umarłam. Bo raczej gdy otworzyłam oczy nie powinnam widzieć błękitnego nieba, nie powinnam dotykać zielonej trawy i nie powinnam widzieć dookoła budynków Londynu i spieszących się ludzi. Chyba, że to niebo... w co wątpię. Bo  nie ma tu nic czystego i dobrego. Bo od kiedy w niebie są złodzieje, których właśnie widzę jak okradają tą biedną panią. No chyba kurwa nie. Znowu nie umarłam? Dlaczego? Gdzie ja jestem. Ogółem to mi się zdaje, że leżę tam skąd przeniósł mnie gościu mówiąc, że muszę zginąć. "Przepraszam, którą mamy godzinę?" Spytałam nadchodzącej pani, ta jednak nawet na mnie nie zwróciła uwagi i ... co jeszcze dziwniejsza, przeszła przeze mnie. Tak. Normalnie stawiła stopę na moim brzuchu. Raz - nic nie poczułam, dwa - ona ( czyli stopa) zagłębiła się we mnie. Tak normalnie jakbym była ...duchem? Przeszła przeze mnie. Co się kurwa dzieje? Nie no to jest już przesada.  A może frytki do tego? Jeszcze powiedzcie, że nie mogę się ruszać... ło! Jednak mogę. Wstałam i rozejrzałam się.Coś tu było nie tak. ludzie chodzący byli wyblakli, jakby byli tylko wyświetlani przez projektor. A tysiące ludzi, którzy leżeli na ziemi baz znaku życia wyglądali jak najbardziej prawdziwie. Podeszłam do pierwszej lepszej osoby i ujrzałam nic nie znaczącą twarz. Jednak gdy tylko dotknęłam jego głowy facet otworzył oczy. Uśmiechnął się i pomachał mi, jakby na pożegnanie i zniknął. To było...dziwne. Podeszłam do kolejnego "umarlaka" i zakryłam dłońmi usta by tylko nie wrzasnąć. Przy moich stopach leżał Aron. Wyglądał... dobrze jednak na jego twarzy widziałam wymalowany strach. "Nie nie nie. Jeśli to jest to miejsce, o którym myślę to nie może być prawda! Ty nie mogłeś zginąć!" Bo zaczęłam podejrzewać, że znalazłam się w jakiejś dziwnej umieralni gdzie wszyscy są zmarli. Tylko dlaczego ja jakby "żyję"? Zaczęłam płakać. Chwyciłam go za dłonie. Były takie zimne... "Aron.. jak ja bym chciała, żebyś był tu obok mnie" Szeptałam przytulając jego bezwładne ciało. To nie może być prawda. Wszystko mi się pomieszało. Nie wiem co jest prawdą, co snem, a co tylko wymysłem mojej wyobraźni. Zamknęłam oczy i próbowałam sobie to wszystko poukładać w głowie. Umarłam i obudziłam się w dziwnym miejscu, gdzie wszyscy są trupami. Czy to może być prawda? Nie wiem. 
Z zamyślenia wyrwał mnie czyjś dotyk. Podskoczyłam jak oparzona bo... To przecież umieralnia gdzie wszyscy są martwi tylko nie ja! Nikt nie mógł mnie dotknąć! Otworzyłam oczy i z przerażeniem stwierdzam, że trupów jest dwa razy tyle ile zobaczyłam za pierwszym razem. Spojrzałam na Arona, którego ciągle trzymałam w objęciach. O cholera. Zaczęłam wrzeszczeć. TAK. Wrzeszczeć z powodu nie opanowanego ataku strachu i histerii. Aron najzwyklej w świecie ożył i teraz to on mnie przytulał. Zaczęłam się odpychać. Nie. To nie może być prawda. On umarł. Nie mógł ożyć. To tylko wymysł mojej chorej wyobraźni. "Puść mnie!" Zaczęłam krzyczeć i piszczeć. Kopać i uderzać pięściami. "Uwierz mi, przeżyłem już gorsze rzeczy od twoich marnych prób wyrwania się ode mnie więc oszczędź sobie. Musisz zbierać siłę a nie głupio marnować." powiedział nie kto inny niż sam Aron we własnej osobie. To wcale mnie nie uspokoiło, ale przestałam i wtuliłam się w niego. Nie był już zimny i bezwładny. Krew na nowo zaczęła krążyć w jego organizmie." To ty? Naprawdę żyjesz? Czy ja sobie tego nie wymyśliłam?" Spytałam szeptem. On pogłaskał mnie po plecach." Tak to ja Ros. Czy żyję... to za dużo powiedziane. Tutaj nikt tak na prawdę nie żyje. Nikt oprócz ciebie" Na dźwięk mojego prawdziwego imienia wzdrygnęłam się. Nie zbyt miło mi się kojarzy. "To znaczy gdzie my jesteśmy Aron?"I zaczął opowiadać.
Ros słonko.... jesteśmy w świecie martwych. Jak usłyszałaś od Olavo ten kto posiada maskę jest panem świata żywych i umarłych. Nie możesz umrzeć bo jesteś nieśmiertelna.Posiadasz również moc wskrzeszania i posyłania ludzi na ziemię. Ci wszyscy tutaj umarli bo Cię chronili. Gdyby nie Tarret... gdzieś tu na pewno jest. To on Cię zabił. Taki był plan awaryjny. Gdyby Olavo Cię dopadł. Musisz się wiele nauczyć. Maska Losu posiada wiele mocy, o których nie masz pojęcia.  Musisz nam pomóc. Bez ciebie nie damy rady wygrać tej wojny. 
Aron spojrzał na mnie, a ja? Ja nie wiedziałam co mu odpowiedzieć. Przed chwilą umarłam. Teraz dowiaduję się, że jednak nie... no i tak przy okazji... jestem nieśmiertelna. Nie potrafię tego ułożyć w głowie. "Musisz nam pomóc" wyszeptał. Wzięłam głęboki oddech. Już za daleko w to wszystko weszłam, żeby teraz zrezygnować. Poza tym... to są moi ludzie. Walczyli za mnie, dla mnie. Nie zostawię ich teraz! "Naucz mnie Aron. Powiedz jak używać Maski Losu". Powiedziałam i spróbowałam się uśmiechnąć, żeby dodać mu choć odrobinę otuchy. "Pewnie już wiesz jak wskrzeszać ludzi. Wystarczy, że dotkniesz ich twarzy dłońmi. Żeby odesłać ich na dół, do naszego świata wystarczy, że zamkniesz im oczy. Posiadasz również moce ułatwiające walkę. Tylko musisz się skupić." To mówiąc chwycił moje dłonie i ułożył je jakbym miała nabierać wody. "Teraz pomyśl, że na twoich dłoniach jest kula  światła. Tylko się skup i utrzymaj ją w dłoniach." Zaczęłam intensywnie myśleć. Kula światła. Nagle poczułam, że mam  coś w dłoniach. Zerknęłam na swoje dłonie i faktycznie. Leżała tam mała kuleczka złożona z miliardów diamencików, które odbijały światło.  "Świetnie! Teraz ostrożnie. Możesz walczyć na dwa sposoby. Razić światłem i powodując, że ludzie szkła nie mogą się do ciebie zbliżyć, albo możesz rzucić kulą, która wybuchnie." Zamknęłam oczy." Nie chcę zabijać ludzi. Nawet tych, którzy chcieli mnie skrzywdzić. Wtedy staję się taka jak oni. Bezwzględna, bez serca. Aron do Ciebie nic nie mam. Ale ja po prostu..." załamał mi się głos. Ja kurwa za dużo przeszłam przez tak krótki okres czasu. Moja psychika tego nie ogarnia! Jeszcze przed chwilą moje żyły były pełne toksycznego ognia.A teraz? Miotam światłem i uczę się jak zabijać. Nie chcę tego. Nie dam rady. Bo mimo, że wszystko jest za mną to wspomnienia zostały. Dalej nie rozumiem jak można być takim człowiekiem jak Olavo. Jak mógł być tak zachłanny. Dlaczego tak bardzo pragnie władzy, której nie powinien posiadać? Dlaczego to wszystko spadło na mnie?  Od kiedy dowiedziałam się, że jestem księżniczką... moje życie z dnia na dzień staje się coraz trudniejsze. "Ros... jestem przy tobie. Nikomu nie pozwolę cię więcej skrzywdzić" ja przytuliłam go ale pokręciłam głową. "Nie prawda. Nie mów tak. Nie możesz tego zapewnić." Zamknęłam oczy i postanowiłam, że się ogarnę. Skoro Los mnie wybrał... skoro takie jest moje przeznaczenie... tak też musi się stać. Tak musi być. Gwałtownie wstałam i podeszłam do pierwszego umarlaka z brzegu. Dotknęłam jego twarzy, a gdy otworzył oczy delikatnie ich dotknęłam a on się rozpłynął w powietrzu. To niesamowite. Nagle przed moimi oczami stanął Alexis. Jego palce na mojej talii, gdy trzymał mnie w metrze, jego usta przy moich, gdy mi się przedstawiał... tak mało o nim wiem, a tak bardzo za nim tęsknię. Czy jest tutaj? Czy mnie pamięta? To znaczy... z tego co się orientuję, to chyba każdy tutaj wie kim jestem... ale pozostaje jedno pytanie. Czy on tu jest. "Aron!" Zawołałam swojego opiekuna.Przybiegł prawie natychmiast. " Co się stało?" Spojrzał na mnie zaniepokojony. "Powiedz mi... kim jest Alexis"
~*~*~*~*~*~*~*~*~*~
HEJ Cześć i czołem.
Witam w nowym rozdziale. Początek pisałam dawno temu.
Dokończyłam teraz.
Nie mam pojęcia co było wtedy w mojej głowie i czy dokładnie tak chciałam to napisać...
Ale jest. Mam nadzieję, że jest ok.
Dedykuję Black, która sprawiła, że się uśmiechnęłam wchodząc na bloga i patrząc czy ktoś to czytał.
Dzięki... choć komentarz jest z lutego... a tu zbliża się maj XD
Zapraszam do komentowania:)
Kolejna część będzie ... nie mam pojęcia kiedy.
Miłej majówki :)
Li

poniedziałek, 2 lutego 2015

8. Piekło na... ziemi?

Leżałam dokładnie w tym samym miejscu. Tylko, że nie otaczały mnie drzewa lub krzaki. Wokół mnie, wszędzie stały płomienie. Ale to nie rośliny się paliły. To stosy wykrwawionych ciał ludzkich. Żadnej z twarzy nie potrafiłam rozpoznać, ale widok był.. szokujący. Maska! Spojrzałam na miejsce gdzie jeszcze chwilę temu była. Była i jest. Leży tu jakby nigdy nic. Jakby wokół nie działo się nic złego. No coś ty… przecież to wcale nie o nią i o mnie toczy się walka. A gdzie jest tajemniczy facet, który w tak uroczy sposób przekazał mi wiadomość o mojej niedalekiej przyszłości. Zaraz… co on powiedział? „Musisz umrzeć”? Coś w tym stylu… No nie powiem… oryginalne. No… to gdzie on jest? Ah.. no tak. Już został zabity. Nawet nie wiem kiedy ktoś rozerwał go na strzępy… To co? Ja będę następna? Ok. Proszę bardzo. Wstałam na chwiejnych nogach, ale jak zwykle nikt nie zwracał na mnie uwagi. O ironio… zawsze gdy chcę by ktokolwiek chociaż spojrzał na mnie to jak na złość nikt mnie nie zauważa. Zobaczmy czy magiczna tarcza dalej działa. Podeszłam do maski i wyciągnęłam rękę w jej stronę spodziewając się ciepła. Nic jednak takiego nie odczułam. Tak! Nareszcie wszystko się skończy. Gdy podchodziłam do maski obok mnie padło parę osób trupem. Tak bardzo źle się czułam, że nie mogę im pomóc… chociaż… część z nich to ludzie szkła, inni niczemu nie winni obywatele tego miasta, a jeszcze inni to moi strażnicy w zielonych mundurach. Uklękłam obok maski i lekko drżącymi rękami podniosłam z brudnej ziemi. Dotykając jej wszystko jakby się zmieniło. Ludzie, otoczenie, świat. A mnie przeszył dziwny dreszcz. Co ja powinnam z tą maską zrobić? Założyć? Będę wyglądać idiotycznie. No ale cóż… nie mam gdzie indziej jej dać. Włożyłam ją sobie ostrożnie na twarz i zawiązałam złotą kokardę z tyłu głowy. Jej konsystencja była tak lekka, że w ogóle jej nie czułam na sobie. Taa.. teraz tylko muszę się dostać do naszej siedziby, która szczerze nie mam pojęcia gdzie jest. I tak zastanawiając się nad tym, w którą stronę powinnam się udać jak zwykle przyleciał niespodziewany samolot.  Najpierw zaczął zrzucać nową porcję ognia, następnie zaczął wyć alarm, a jeszcze później zobaczyłam całą chmarę samolocików, z których zwisają drabinki z ludźmi. Nie jest dobrze. Spodziewam się, że przybyli tu w jasnym celu. Odnaleźć mnie, zabrać maskę i zabić. Zaczęłam biec. Byle dalej od parku pełnego ludzkich flaków i krwi bo zaczęło robić mi się słabo. A może to przez bliską obecność ognia? Nie ważne. W każdym bądź razie biegłam, aż do ostatniego drzewa po przeciwnej stronie parku. Tam się chciałam zatrzymać, obmyśleć jakąś strategię i biec dalej, jednak okazało się, że kilka punktów w moim planie musiało ulec zmianie. Na przykład nie mogę się tu zatrzymać, bo wokół jest pełno ludzi w szklanych maskach. Po drugie, nie wyjdę z parku ponieważ został cały ogrodzony drucianą siatką, która na milion procent jest pod napięciem. Cudownie. To koniec. Wygrali. Nie mam szans. Ciekawe czy ktokolwiek ode mnie jeszcze żyje. Czy poczuję jeśli umrze mój strażnik? Zaczynam się dusić. Nie mogę oddychać! Pomocy! Tak wiem, że to głupie i impulsywne, ale najzwyklej w świecie zaczęłam wołać o pomoc, z nadzieją, że tak jak zawsze nikt mnie nie posłucha.. los jednak chciał inaczej. Jestem kretynką! Jak mogłam tak łatwo wpaść w ich ręce? Większej idiotki chyba świat nie widział. No… to mogę się przygotować psychicznie na ostatnie i jakże gorące chwile mojego życia. Kilku ludzi podbiegło do mnie. Zrobiło się głośno, a ja zaczęłam tracić przytomność. Tego tylko brakowało.  Maska! Nie mogą mi jej ściągnąć! Zakryłam dłońmi twarz i poddałam się. Ci chwycili mnie za ramiona i zanieśli nie wiadomo gdzie. Poczułam wiatr. Tak… właśnie zostaję wciągnięta do samolotu razem z drabinką i kimś z maską. Potem to chyba oczywiste co się stało dalej. Zostałam położona na stole, tak jak ostatnio, ktoś nie kłopotał się moim ubraniem i najzwyklej w świecie rozciął MOJĄ sukienkę pozostawiając mnie w samej bieliźnie. Tak jak ostatnio przyczepiono mi do klatki piersiowej czujki i tak jak ostatnio po chwili usłyszałam rytmiczne i nieco za szybkie bicie mego serca. W zgięciu prawej ręki poczułam ukłucie, a następnie tak dobrze znany ból ognia  w żyłach. To koniec. Za góra… pół godziny będę martwa. Zawiodłam tyle ludzi… a byłam tak blisko. Nawet znalazłam już tą zasraną maskę… Ej. Właśnie… Czemu oni mi jej jeszcze nie ściągnęli? Ból coraz silniejszy szybko rozprzestrzeniał się po moim ciele, jednak to nie była dawka śmiertelna. No oczywiście… bo po co mnie zbić od razu. Wokół mnie stało pełno ludzi, a mimo to było cholernie cicho. Do czasu… kiedy już nie mogłam znieść takiego bólu. Zaczęłam krzyczeć i zwijać się z bólu. Ich to nie ruszało. Nawet na mnie nie patrzyli. Ślepo wykonywali rozkazy. Ale czyje? Właśnie. Kto kieruje Ludem Szkła? Spodziewam się, że za niedługo będzie to ostatni człowiek, którego zobaczę.
Wylądowaliśmy. Ja zaczęłam się histerycznie śmiać i zarazem płakać gorzkimi łzami. Tyle osób zawiodłam, tyle zraniłam. I teraz zginę. To chyba najwyższy czas by się poddać. Nie widzę sensu w dalszej walce. To koniec. Nie ma co się oszukiwać. Bez sensowny koniec. A zaczynało być dobrze... No ale zawsze tak jest.. coś jest dobrze i nie trwa to długo. Zawsze od razu się psuje. Nie mam już na nic ochoty. Po prostu leżę wpatrzona w sufit, z pulsującym bólem w całym ciele. Już nawet nie miałam sił by krzyczeć. Bo przecież to też nic nie da. Nikt nie przyjdzie na pomoc, nikt nie  zwróci uwagi, nie zmniejszy to bólu.
Wjechałam do jednej z sal. Postawiono mnie pod wielką lampą i pozostawiono sobie.  Mimo ognia powoli tlącego się we mnie rozglądnęłam się po sali. Odchylając lekko głowę w tył poczułam jakby wszystkie mięśnie szyi kruszyły się. Jednak to z porównaniem do tego co zobaczyłam było niczym. Za mną stało pełno łóżek z podłączonymi kroplówkami z zielonym płynem. Do tego pod ścianą leżała sterta czarnych jak węgiel ciał. W fiolkach na półkach była jakaś czerwona ciecz... najprawdopodobniej krew. Ale najgorszy był widok konającego Arona. Nieprzytomne oczy, grymas bólu na zmęczonej twarzy, wszędzie pełno nie zasklepionych rozcięć. Cały mundur... nie było już nigdzie widać zieleni... wszędzie purpura krwi. Zaczęłam krzyczeć. Chęć życia jak zniknęła tak pojawiła się. Niespodziewanie i nagle. On nie może zginąć! Jedyny człowiek, przy którym czuję się bezpiecznie! "Aron! Aron obudź się! Nie zasypiaj! Walcz! Nie nie nie! Nie możesz się poddać!" Łzy znowu pociekły mi po policzku. Tak bardzo chciałam do niego podejść, przytulić, ochronić. Do pokoju wszedł wysoki czarnowłosy z mega ulizaną fryzurką facet. Miał prawie białą cerę, oczy prawie czarne. Nienaganny i wyprasowany garnitur idealnie leżał na jego ciele. Całkowicie odrębny styl od wszystkiego co nas otaczało. Nacisnął guzik przy drzwiach i światło rozbłysło w całym pomieszczeniu. Podszedł do mnie i obrócił w swoją stronę. Nachylił się do mojej twarzy. Poczułam idiotyczne połączenie bzu z marchewką. Kto używa takich perfum? Jednak kolejna rzecz, którą uczynił była jeszcze bardziej zaskakująca niż zapach. Facet najnormalniej w świecie zaczął mnie całować. Miałam wrażenie jakby włożył w to całkiem sporo emocji. Tym sposobem mętlik w mojej głowie gwałtownie się powiększył. Co on sobie wyobraża?! Wstając niezauważalnie pokręcił jakimś kółeczkiem co spowodowało, że zielona trucizna szybciej wtłaczała się w moje żyły. Syknęłam z bólu. Z niedługo tam już nie będzie krwi tylko sama trucizna!
"Wiesz... czekałem na ten moment 16 długich lat" Jaki moment? Zabicia mnie? Czy... pocałowania...to nie ma sensu. "Smakujesz dokładnie tak jak twoja matka w dniu kiedy cię poczęła" Że co kurwa?! To chyba jakiś żart. Nie... to nie może być prawda. On tylko próbuje mi namieszać w głowie. Chciałam coś odpowiedzieć, ale on przyłożył mi tylko palec do ust. "O... nie powiedzieli ci? A to dziwne... to pewnie dlatego nigdy nie chciałaś mnie poznać... nie chciałaś poznać swojego ojca" Tu spojrzał na mnie i kpiarsko się uśmiechnął. To nie może być prawdą. Taki zły człowiek nie może być moim ojcem. "Kłamiesz!" wrzasnęłam po czym zwinęłam się z bólu. Każdy ruch sprawia, że żyły pękają i trucizna wdziera się głębiej do ciała. W tym momencie moja głowa płonie. Nie potrafię myśleć. Pozostało mi słuchanie.
"To była piękna noc. Taka magiczna. Jednak Anistra kochała mojego idiotycznego brata. Potem tak... była w ciąży, Lorenzo jej wybaczył a ja czekałem na ciebie. Anistra wzięła ślub dzień po urodzeniu dziecka i została księżną królestwa, w którym po kilku miesiącach doszło do rozłamu. A to wszystko i wyłącznie twoja wina. Gdyby nie okazało się, że jesteś tą na którą wszyscy czekali od milionów lat nic by się złego nie stało... nie licząc śmierci twoich rodziców... bo to ja chciałem się zajmować tobą. Przecież miałem takie same prawo do ciebie co Anistra.. Chciałem ich zabić bym mógł mieć swoją córkę tylko dla siebie, jednak sytuacja wymagała innego rozwiązania. No i wybuchła wojna. Lorenzo zabił naszą siostrę Jackin bo była po mojej stronie więc ja mu obiecałem, że kiedyś też odbiorę mu kogoś na kim mu zależy. Nie miałem w tym momencie na myśli jego żony tylko ciebie. I tak się stało. Co prawda.. nie zabiłem ich, ale ciebie odzyskałem."
Zaraz zaraz. Za dużo faktów jak na moją głowę. Nie w  moim stanie! Teraz skup się Christin. Co właśnie się dowiedziałaś? Że to jest mój ojciec... i że przeze mnie wybuchła wojna. Jednej rzeczy tu nie rozumiem. Skoro chciał się mną zajmować to dlaczego mnie zamknął w człowieku i torturował... a teraz chce mnie zabić? Tego już za wiele. "W takim razie dlaczego chcesz mnie zabić!" Krzyknęłam, a potem zaczęłam wrzeszczeć z bólu. Nie czuję już ręki. Najwidoczniej nerwy powoli się wypalają. A może to tylko złudzenie? "Nie chcę cię zabić." Że co?! Dobre żarty."Ale muszę. I bardzo ciężko mi to zrobić. Zwłaszcza teraz gdy jesteś taka piękna, gdy widzę cię na żywo, gdy wybuchła druga wojna." Nie... to się nie trzyma kupy. "pewnie chcesz wiedzieć dlaczego muszę to zrobić. Więc istnieje taka przepowiednia, która mówi, że Maską Losu może władać tylko ten, który złoży śluby przeznaczenia. Zyska on władzę nad światem umarłych i żywych, nieśmiertelność, bla bla bla bla i zostanie królem Losu. Wyjątkiem jesteś ty, która została do tego przeznaczona. Powiedziałbym , że stworzona. hahhaha. Tylko ty i nikt inny poza tobą jest prawowitym posiadaczem maski. Nie musisz składać żadnych ślubów, które uwierz mi są niemiłym doświadczeniem. Żebym ja mógł zostać Królem Losu mam dwa warunki do spełnienia. Pierwszy to mieć Maskę przy sobie, a drugi.... no... wystarczy, że cię zabije." To mówiąc zaśmiał się i podszedł do mnie. Już myślałam, że ściągnie mi maskę z twarzy. On jednak wyrwał mi z ręki rureczki i znowu pocałował. Fu....nie dość, że go nienawidzę, to jeszcze jest moim ojcem... Zajebiście kurwa.... Chciałam coś zrobić. Cokolwiek. Walnąć w twarz, wyrwać się, jednak byłam tak słaba, że potrafiłam tylko siedzieć.Mężczyzna oderwał się ode mnie i uśmiechnął się jakby nigdy nic."Jesteś taka jak ona" Zaśmiał się. "Tak w ogóle.. nie przedstawiliśmy się sobie. Jestem Olavo. A ty... piękna wcale nie jesteś Christin. Te brzydkie imię dostałaś od ziemian. O! I tak przy okazji przepraszam  za te 16 lat. Na pewno mi wybaczasz prawda? Wracając do imienia. Ty moja kochana masz na imię Rosaline, a teraz wybacz, ale muszę się przygotować do egzekucji. Ty chyba z resztą też." Zaśmiał się i wyszedł.
~*~*~*~*~*~*~*~*~
Hej :D
Śmiać mi się chce :D
Bo coś... pół roku temu chyba byłam. A ten post mam od dawna gotowy. Pewnie póki nikogo nie powiadomię nikt go nie przeczyta ;P. W między czasie napisałam kolejną pracę na konkurs. Teraz tylko trzeba czekać na wyniki. Dobra. Mam nadzieję, że ta część jest równie dobra jak pozostałe. Pozdrawiam i tym co mają ferie tak jak ja życzę żeby śnieg się utrzymał nam przez te dwa tygodnie. :D

piątek, 4 lipca 2014

7. Gubię się. Kim jesteś?

On nie odpowiedział. Patrzył się na mnie jak na obrazek. Zmieszałam się. Byliśmy zdecydowanie za blisko siebie. Ja tego człowieka nie znam! A zwłaszcza w takich okolicznościach nie mam pojęcia czy chce mnie zabić, czy pomóc.Ponowiłam pytanie. Tym razem spokojniej "Kim jesteś?" Z jego oczu popłynęły łzy i wyszeptał "Alexis" Nie mam pojęcia kim on jest, ale ma przepiękny głos. Taki ciepły. Jedno jest pewne. Nie ma zamiaru mnie skrzywdzić. Chyba. Delikatnie mnie przytulił i staliśmy tak do puki nie przyjechał pociąg. Kupiłam dwa bilety, skasowałam i usiadłam obok niego. Kim on jest i dlaczego tak na mnie zareagował. Raczej nie powinno się rozmawiać z nieznajomymi. On jednak miał coś w sobie. Po kilku stacjach musiałam wysiąść. Pociągnęłam go za sobą. W tak krótkim czasie przyzwyczaiłam się do jego obecności i nie chcę znowu być sama. Stanęłam pod filarem i czekałam na kolejne metro, które zawiezie mnie do Hyde Parku. On tylko stał na przeciwko mnie i patrzył mi w oczy. Może powinnam się o coś spytać? A może to pomyłka? "Wiesz kim jestem?" Spytałam się. On tylko kiwnął głową. Dlaczego on wie kim jestem, a ja nie wiem kim on jest? To nie sprawiedliwe. "Kim jesteś." Spytałam. "Alexis". No kurwa to już wiem. Dlaczego on tak mówi. Moje rozmyślania przerwał piekielny ból, który wcześniej ignorowałam. Dochodził z mojej klatki piersiowej. Zaczęłam upadać. On jednak mnie złapał. Ból przyćmił wszystko. Tym razem to on wprowadził mnie do metra, on kupił nam bilety po czym  wziął mnie na swoje kolana i przytulił gdy ja trzęsłam się od dreszczy. Tak. Koniec jest blisko. Tym razem naprawdę umrę. i nikt mnie nie uratuje. Nawet ten chłopak. Ból był coraz silniejszy. Ominął serce i szedł dalej w dół.... taaa. Bo serce musieli sobie zachować na koniec. Bez sensu. Nie lepiej mnie dobić od razu? "Alexis. Zabij mnie!" Zawołałam. To zapoczątkowało serię krzyków i jęków bólu. Alexis wziął mnie na ręce i wyszedł z pociągu. świeże powietrze wcale mnie nie ocuciło. Nagle poczułam, że on mnie kładzie na ziemi. Spróbowałam otworzyć oczy. Zobaczyłam, że jesteśmy gdzieś w parku, a ja leżę na jakiejś ławce. Do moich uszu dobiegł jego szept "Jesteś taka piękna" wtedy ból wzmocnił się jeszcze bardziej. Ostatkiem sił spojrzałam na niego co robi. To całkowicie zbiło mnie z tropu. Co on robi z tą zapalniczką w ręce? Nie! Gubię się. Kim jesteś! Tak. Właśnie teraz pragnę się go o to zapytać. Ale nie potrafię. Ból odebrał mi już prawie wszystkie zmysły, siły. Nie potrafię już nic zrobić. Zaraz spłonę. Bo jak zwykle zaufałam nie tej osobie co trzeba. Po kilku sekundach dalej nie czułam ognia na sobie. Nie mogłam otworzyć oczu choć bardzo chciałam. Poczułam jego delikatną dłoń na swoim policzku. Potem jakaś magiczna siła zaczęła wibrować. Mogłam otworzyć oczy. Spojrzałam w górę. Dostrzegłam miliony cząsteczek powietrza wibrujących wokół nas. Nagle zaczęły się palić. A ja? Mnie powoli ból opuszczał. Przerażający krzyk przerwał głuchą ciszę. Spojrzałam na chłopaka, który... stał w płomieniach. NIE! Alexis! Ból zniknął. Tym razem cały. Nie było go nawet przy cebulkach włosów. A Alexis płonął. i tym razem to była rzeczywistość, choć wyglądała jak wizja. Chłopak spojrzał na mnie i poruszył ustami. Wyczytałam, że powiedział "Kocham cię" I płomienie stawały się coraz wyższe. W końcowym efekcie stały się 2 metrowe zakrywając całego chłopaka. Tak. Alexis poświęcił dla mnie swoje życie. A ja nawet nie wiem kim był. Tak jak szybko płomienie się pojawiły tak szybko zniknęły. Po Alexisie została kupka popiołu i krwi.Uklękłam przy... tym.... i zaczęłam płakać. Bo nie zasługuję na to by ktoś poświęcał za mnie swoje życie. Swój najcenniejszy dar jaki otrzymał. Dlaczego, ktoś kogo nie znałam kochał  mnie i zginął? Kim on był? Nie! Znowu mam mentlik w głowie. A nie mam czasu. Muszę znaleźć tą pierdoloną maskę bo takie jest to cholerne przeznaczenie. Kurwa! I że za mnie giną ludzie. Tylko po to bym mogła znaleźć tą głupią maskę! Muszę ją znaleźć. Dla Alexisa. Dla chłopaka, którego nie znałam, a który mimo wszystko mnie kochał. To takie niesprawiedliwe, że on zginął. Nie! Wstałam dalej płacząc. Hyde Park. Jestem tu. Co mi mówi intuicja? Nic. Siedzi cicho. Gdzie są jakiekolwiek znaki? A może to wszystko mi się zdaje i naprawdę jestem tylko popierdoloną nastolatką? Która wcale nie ma wizji i nie spotkała żadnego Alexisa. Może to wszystko się dzieje w mojej głowie. i tak naprawdę leżę teraz podpięta do jakichś maszyn. Nie. Nie chcę w to wierzyć. Wszystko mi się pomieszało w głowie. Przez jedną śmierć. A przecież pełno ludzi umarło. oni pewnie tez mnie kochali, ale z tym mnie coś łączyło. Jestem tego pewna. Tylko co? Tak bardzo żałuję, że byłam z nim tak krótko. Chcę by wrócił. Nie nie nie. Nie mogę przestać o tym myśleć. Widok palącego się Alexisa ciągle jest przed moimi oczami. Muszę znaleźć tą maskę. I pomścić go.
Szłam wzdłuż ścieżki i wypatrywałam czegoś szczególnego. Jakiegoś ...znaku... błyszczącego, zielonego, złotego, czarnego, pierzastego. To musi gdzieś tu być. To jedyny park, w którym byłam w całym moim życiu, a rozpoznałam go wtedy w pokoju szpitalnym. Co ja wtedy zobaczyłam... krzaki. Tylko, że tu jest pełno krzaków. Halo. intuicjo. Pokaż mi cokolwiek. i jak na zawołanie koło mojego ramienia przeleciał czarny ptak i usiadł na pobliskim drzewie. Podeszłam do niego, a on zniknął. Tak po prostu rozpłynął się w powietrzu. Mój wzrok przyciągnął ciemny a zarazem błyszczący przedmiot. Nareszcie! Pewnie nie spodziewaliście się, że w końcu ją znajdę. Albo spodziewaliście się.... Nie wiem. W każdym bądź razie ja już myślałam, że wszystko skończy się źle i że Alexsis umarł na marne. Tak właśnie myślałam do puki jej nie zobaczyłam. Była piękna. Inna niż sobie ją wyobrażałam, ale podobna do tego co widziałam w myślach. Potem zaczęłam się zastanawiać. Co taka maska robi w środku parku. Normalnie leży na ziemi. Spokojnie ktoś mógł ją sobie zabrać. Na przykład ten facet, który zaraz przejdzie obok. On jednak szedł dalej prosto choć patrzył się pod nogi. Ślepy czy co? Jak można jej nie zauważyć? Taka piękna, błyszcząca. Podeszłam do niej. Nic się nie stało. Dalej leżała na swoim miejscu. ok. Nareszcie! Pochyliłam się by ją podnieść i wtedy poczułam wielki żar. Ogromne ciepło dochodziło właśnie od maski. Nie zważając na to spróbowałam ją podnieść. Jednak jakaś magiczna zasłona czy tarcza nie pozwalała mi tego zrobić. Odrzuciło mnie do tyłu na jakieś 2  metry. Ałć. To bolał. Całą rękę miałam poparzoną i stłukłam sobie tyłek. Co się do cholery dzieje? Dlaczego nie mogę jej podnieść? Obok mnie szła kobieta dziwnie się patrząc. " Przepraszam. Może mi pani podać moją maskę? Upuściłam ją niedaleko" Powiedziałam wskazując palcem w stronę czarnego przedmiotu. Kobieta spojrzała na mnie jak na idiotkę i poszła dalej. Ale o co jej chodzi? Czy ona nie widzi maski? W sumie jest zwykłym człowiekiem... Może nie widzieć. Tak mi się zdaje. Ale dlaczego ja jej nie mogę podnieść skoro należy do mnie i mojej rodziny mojego "królestwa". Boże! To się robi jak jakaś bajka. Jest księżniczka, jakiś zły i wgl... nie! o czym ja myślę. Tam giną ludzie. Muszę coś wymysleć. Wstałam i podeszłam do maski najbliżej jak się dało. Czuję pole siłowe. Parzy gdy za blisko się znajdę. Czy to jest rodzaj ochrony? Ale przed kim? Przecież to ja mam ją znaleźć. Dlaczego jest chroniona przede mną? A skoro zwykli ludzie ją nie widzą... to czy tacy jak ja ją widzą? Czy może tylko ja, jako że jestem tą wybranką losu. Stałam tak i zastanawiałam się jak ją zdobyć gdy nie wiadomo skąd wyłonił się jakiś facet. Nie był brzydki, ale urodą nie powalał. Miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, podarte jeansy, a w ręce trzymał kask najprawdopodobniej od motoru. Pewnie kolejny jakiś zwykły człowiek zastanawia się dlaczego jestem tak ubrana i dlaczego tak tu sobie stoję sama wpatrzona w jeden punkt gdzie nic nie leży. Tak jak się spodziewałam po chwili facet spytał się "Dlaczego tak tu stoisz?" W sumie nie wiem co mogłabym mu powiedzieć. Że zastanawiam się jak podnieść magiczną maskę, która jest otoczona parzącym polem siłowym? Śmieszne. "Posłuchaj... możesz uważać, że zwariowałam... ale..czy widzisz żeby tu na trawie coś leżało?" Spytałam niepewnie. Tak, tak... wiem co mógł sobie o mnie pomyśleć, ale jednak. Zaskoczył mnie. "Nie uważam byś zwariowała." Czyli widzi! Jest ode mnie. Jednym z moich ludzi. Jest nadzieja. Bo w sumie jak już ją podniosę i będę mieć przy sobie to jak dostanę się do tego drugiego świata? Po prostu zasnę? Serio? W samym środku parku... podziękuje. Raz, ktoś może mnie obudzić, dwa, może mnie zabić, trzy... tu za kilka godzin będzie cholernie zimno więc i tak umrę z wyziębienia. "Ale też nic tu nie widzę". Co?!Jak to.. To dlaczego uważa, że nie zwariowałam? Spojrzałam na niego i zaczęłam się bać. Zaczął się niebezpiecznie zbliżać. A ja nie mogłam się cofnąć. Bo wpadnę na pole siłowe. Coś mam przeczucie, że ten facet jednak nie jest ode mnie. "A ty? Widzisz tam coś?... Księżniczko?" Spytał i dodał to ostatnie słowo chwytając moje ramiona. W miejscach gdzie nasza skóra się spotkała poczułam ukłucia lodowatych igiełek. Jego oczy zaczęły ciemnieć. A mi zabrakło tchu. Nie potrafiłam nabrać oddechu ale też się nie dusiłam. "Musisz zginąć" szepnął mi na ucho. Nie potrafiłam się ruszyć. Zrobiło mi się strasznie zimno. Jakbym zamarzła bo nie mogłam w ogóle ruszyć ani ręką ani nogą. Czarnowłosy mężczyzna położył mnie na ziemi i zamknął mi oczy. Gdy usłyszałam ciche pyknięcie wszystko się zmieniło. Poczółam, że mogę się ruszać! Otworzyłam oczy i od razu wiedziałam, że to był błąd bo ujrzałam....
PIEKŁO
~*~*~*~*~*~*~
No witam wszystkich ;)
I jak się podoba?  
Jeśli są jakieś rażące błędy to przepraszam :)
Mam nadzieję, że się podobało
Zapraszam do komentowania
A teraz lecę oglądać mecz Brazylia vs. Costaryka 
Pa ;*
Li